Lubię budyń. Źle, czas przeszły - lubiłam, pod warunkiem, że był czekoladowy i ciepły i jadłam go osobistą czystą łyżeczką. Teraz mi zbrzydł, po tym jak "trójkąt różańcowy" próbował wpieprzyć mi, bez mrugnięcia okiem, mamałygę do buzi na plastikowej łyżeczce z twardym kożuchem na wierzchu. Z buzi świństwa pozbyłam się, ale dorzucono mi między nogi. Eony temu powinnam była się zorientować. Istnieje hipoteza, że to koincydencja, tyle, że ja w to jakoś nie wierzę.
Włączyć tumiwisizm, a może wyjąć swoją talię kart, nieznakowaną? A może jednak kości?
Let's play!
Staję się miazmatem własnych myśli...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz